Napisz

Red Bull o 4 Deserts

10.12.2014

Wiele napisaliśmy już o walce Polaków na trasach czterech pustynnych ultramaratronów. Przez cały czas byliśmy z Andrzejem Gondkiem, Danielem Lewczukiem i Markiem Wikierą, którzy dołączyli do elitarnego klubu „4Deserts Grand Slammers” – opisywaliśmy ich walkę na Saharze, Gobi, Atakamie i Antarktydzie, wyjaśnialiśmy najbardziej zawiłe aspekty morderczych biegów i staraliśmy się oddać klimat jednego z najtrudniejszych wyzwań wytrzymałościowych na świecie.

To ostatnie nie byłoby możliwe bez jeszcze jednego tekstu. Tym razem przedstawiamy codzienność projektu „4Deserts” – aspekt, o którym mówiliśmy najmniej, opisując niecodzienny przecież wyczyn.

„Normalnie” – śmieje się Daniel. „Choć od razu przyznam, że to jedno z najczęściej zadawanych pytań. Nie to, jak wytrzymaliśmy, jak poradziliśmy sobie ze skwarem i dystansem, tylko właśnie – jak tam się sika! Dziwna sprawa (śmiech). A wygląda to całkiem normalnie: stu chłopa ustawia się na piasku z jednej strony i po minucie jest po wszystkim. Dziewczyny były z drugiej strony, ale czy szło im równie gładko – nie wiem, nie podglądałem”.

„Pamiętajmy, że te pustynie leżą jednak dość daleko od Wilanowa” – zwraca uwagę Andrzej. „Trzeba się tam najpierw dostać i tu odzywają się uciążliwości charakterystyczne dla wszystkich długich podróży. Samoloty, przesiadki, przepakowywanie bagaży, zgubione plecaki, czekanie na lotniskach itd… Nic dziwnego, że czasem przychodziła ochota na głupie żarty”.

„Spaliśmy w przedziwnych tworach namiotowo-jurtowych” – wspomina Marek. „Wszyscy się tam niesamowicie gnieździli. Śpisz głowa w głowę i noga w nogę z dziesiątkami obcych ludzi – to może być dość niekomfortowe. Pewnej nocy przyszli do nas Duńczycy. Później nigdy już nawet nie zbliżali się wieczorem do naszej części namiotu. Mówili, że nasze chrapanie było słychać w Kopenhadze! (śmiech)”

„Nie ma możliwości, żeby na tak długiej trasie mięśnie były rozluźnione, rozgrzane i gotowe do pracy przez cały czas” – wyjaśnia Andrzej. „Nogi są twarde jak skała, włókna mięśniowe tworzą jakieś przedziwne, kamienne struktury, a ścięgna do niczego się nie nadają. Trzeba to wszystko uruchomić – rozmasować, wręcz rozbić. Samemu nie da się tego zrobić. Dlatego widok dwóch gości okładających się nawzajem na środku pustyni, z grymasem bólu i wyszczerzonymi zębami – nie jest wbrew pozorom taki nadzwyczajny”.

„W plecakach mamy liofilizowane jedzenie posortowane na porcje i przygotowane na konkretny dzień biegu” – zdradza Marek. „Nie dźwigamy pojemników i talerzy, bo każdy gram na dwusetnym kilometrze jest jak kilogram. Po etapie obcinaliśmy szyjki butelek po wodzie i zalewaliśmy w nich nasze zupki. Po kilku dniach takiej diety w takiej formie odechciewa się jeść w ogóle (śmiech)”.

Więcej: http://www.redbull.com/pl/pl/adventure/stories/1331693255443/4deserts-pustynia-od-kuchni